Audi 2.7 TDI – to nie jest samochód. To manifestacja boskiej mocy na felgach czystszych niż sumienie po spowiedzi. Gołębie nawet nie srają w ich stronę, bo wiedzą, że to świętość na czterech kołach.
Biała skóra w środku? Tak jasna, że jak pierwszy raz wsiadłem, to szukałem okularów przeciwsłonecznych. Czułem się jakbym siedział w mleku o zapachu sukcesu.
A te podgrzewane fotele? Grzeją tak, że czujesz się jakby Ci tyłek masował anioł z promiennikiem ciepła. Po chwili masz wrażenie, że siedzisz w saunie, ale tylko na pośladki – VIP strefa tylko dla wybranych.
Silnik 2.7? Ten dźwięk to nie ryk – to pieśń władcy autostrady. Jak odpala, gdzieś w oddali dzieci przestają płakać, a sąsiedzi patrzą przez firanki i szepczą: znowu on….
To nie auto. To życiowy upgrade. Kto nie patrzy z zazdrością, ten pewnie jeździ rowerem. Albo śpi.
Zabierz śmieci