Chciałbym wszystkim opowiedzieć co mnie spotkało dziś rano. Jak co dzień ok. godz. 06:00 wyszedłem z psem na spacer. Dżeki (bo tak nazywa się pies) pociągnął mnie w kierunku trawnika i po chwili zrobił kupę. Nim zdążyłem wyjąć woreczek , podjechał jakiś koleś ubrany na czarno w mokasynach i zaczął tarzać się w kupie Dżekiego, zupełnie jakby zwariował. Po wszystkim napił się wody z kałuży i wsiadł do auta. Próbowałem dowiedzieć się po co to zrobił ale koleś tylko mamrotał coś pod nosem. Taka historia.
On tam chciał striptiz robić na chodniku czy co? Rozbiera się, ubiera się, wtf, z roboty na ulicy wrócił? Jakiś troglodyta co nei umie zachować się wśród ludzi
Błąka się po tym chodniku jak smród po gaciach, bluzg za bluzgiem, drze się jak stare prześcieradło tym przepitym i przepalonym głosem na pół osiedla i te jego "mondrości". Chyba granatem go oderwali z jakiejś warszawskiej meliny. Ubiór włącznie z tymi śmiesznymi mokasynkami, kaszkiecikiem i koralikami pod łoniakowatą brodą tylko dopełnił obrazu niskoudżetowego fircyka w zalotach.
Ziuta obgoniła klienta, można jechać