Prowadziłem mój pojazd z taktem godnym XIX-wiecznego dżentelmena przemierzającego brukowaną aleję w powozie zaprzężonym w cztery konie rozumu. Nagle – z mojej lewej flanki – pojawił się inny automobil, którego kierowca najwyraźniej zapomniał, iż bierze udział w ruchu drogowym, a nie w plebejskim turnieju ulicznego chamstwa.
Spojrzał na mnie wzrokiem, w którym mieszały się pogarda, bezsilność i resztki człowieczeństwa. Następnie, niczym neandertalczyk obudzony z hibernacji i pozbawiony kontaktu z normami współżycia społecznego, otworzył szybę, nabrał powietrza i z precyzją godną wojskowej artylerii – opluł moje okno.
Ślina, ciecz o konsystencji zawstydzającej nawet ameby, rozlała się po szybie niczym symbol upadku cywilizacji. Spojrzałem na niego przez szybę nie z gniewem, lecz z głębokim współczuciem – bo gdzie kończy się język, tam zaczyna się plucie.
Prowadziłem mój pojazd z taktem godnym XIX-wiecznego dżentelmena przemierzającego brukowaną aleję w powozie zaprzężonym w cztery konie rozumu. Nagle – z mojej lewej flanki – pojawił się inny automobil, którego kierowca najwyraźniej zapomniał, iż bierze udział w ruchu drogowym, a nie w plebejskim turnieju ulicznego chamstwa.
Spojrzał na mnie wzrokiem, w którym mieszały się pogarda, bezsilność i resztki człowieczeństwa. Następnie, niczym neandertalczyk obudzony z hibernacji i pozbawiony kontaktu z normami współżycia społecznego, otworzył szybę, nabrał powietrza i z precyzją godną wojskowej artylerii – opluł moje okno.
Ślina, ciecz o konsystencji zawstydzającej nawet ameby, rozlała się po szybie niczym symbol upadku cywilizacji. Spojrzałem na niego przez szybę nie z gniewem, lecz z głębokim współczuciem – bo gdzie kończy się język, tam zaczyna się plucie.